Aktualności

Wszyscy czekali na spotkania z Kotańskim

Poznałam Marka kiedy pracował jeszcze w Garwolinie. Byłam w połowie studiów, mój mąż, który podobnie jak ja studiował resocjalizację, był znajomym Kotańskiego i oboje po studiach zaczęliśmy pracować na tzw. „piątce” – oddziale Stołecznego Zespołu Opieki Neuropsychiatrycznej dla Dzieci i Młodzieży, na którym leczono, a właściwie odtruwano (bo na tym głównie polegało wówczas leczenie) młodych narkomanów. Oddział mieścił się z początku w szpitalu w Garwolinie, a kiedy przyszliśmy do pracy, działał już w Głoskowie, dokąd w 1978 r. przeniósł się z częścią współpracowników i pacjentów Kotański.

Wcześniej w Głoskowie mieścił się oddział dla upośledzonych dzieci. Dworek i cały ogromny teren wokół niego wymagały obsługi, którą zajmował się personel administracyjny. Po zorganizowaniu tam oddziału dla narkomanów zaczęliśmy przejmować zadania związane z prowadzeniem domu. Pacjenci zaczęli sami gotować, później zajmować się obowiązkami na roli. Wynikało to z przyjętego modelu terapii, w którym dużą rolę odgrywa kształtowanie odpowiedzialności pacjenta za jego najbliższe otoczenie.
Przełom w leczeniu narkomanii
W swojej metodzie Marek Kotański oparł się na wzorcach Synanonu. Jeździł do Berlina (pamiętam te jego wyjazdy z wielką, zieloną torbą), podpatrywać jak to wygląda. W Polsce społeczność terapeutyczna nie była wówczas znaną metodą. Narkomanów leczyło się w szpitalach, albo w gabinetach. Notabene sam Kotański też próbował indywidualnie prowadzić pacjentów, na zasadzie wizyt i mówił, że nie wychodziło mu to nigdy tak dobrze, jak terapia w grupie. Ta metoda też zresztą kształtowała się na zasadzie prób i błędów, stopniowo dochodziliśmy do tego, że pacjenci muszą razem coś robić, pracować, być we wzajemnych relacjach. Na początku próbowaliśmy organizować im zajęcia artystyczne, wyjazdy do teatru, na koncerty. Ale to nie zdawało egzaminu, bo narkomanom tylko w to graj – słuchać muzyki, bawić się w sztukę… Najtrudniej jest im odnaleźć się w codziennym życiu, zwyczajnej pracy.

Screenshot_50

Kotański był człowiekiem o niezwykłej osobowości i charyzmie. Myślę, że na każdym robił takie wrażenie, że chciało się być gdzieś blisko niego. Pracować z nim nie było łatwo, ponieważ był osobą bardzo dominującą. Dochodziło do spięć, bo albo miał pretensję, że nic nie robimy, albo też nie podobała mu się nasza aktywność. Tamte czasy wspominam jednak bardzo dobrze, dużo się wtedy działo, dużo było emocji, bo on tylko tak potrafił pracować. To co mnie w nim najbardziej fascynowało, to sposób w jaki prowadził społeczności – tak emocjonalny, a nawet wręcz dramatyczny, że wydawało się, iż to jest całe jego życie. On tymczasem, kiedy kończyła się społeczność i wsiadaliśmy do samochodu, był już w całkiem innym świecie – zmieniał temat, zapominał o tym, co tam się działo. To była niezwykła umiejętność. Większość ludzi nie potrafi tak pracować, żyją tym później przez cały czas, praca przenosi się do domu, czy na grunt towarzyski.
Marka znałam też poza pracą, właściwie cała nasza grupa, pracująca wówczas w Głoskowie, była też związana towarzysko. Kotański nie był człowiekiem rozrywkowym. Lubił wprawdzie czasem iść na koncert, dobrze się wtedy bawił, ale nie balangował, nie tańczył, na imprezach pił niewiele, kieliszek wina, czy czegoś słodkiego, nigdy też nie widziałam go z papierosem. Domatorem też raczej nie był – zawsze pochłonięty nowymi pomysłami, pracował chyba 24 godziny na dobę. Wokół niego cały czas coś musiało się dziać, dlatego praca z nim była kompletnie nieprzewidywalna – nie było wiadomo jak będzie wyglądało kolejne spotkanie z nim.
Kiedy powstał MONAR i Marek pracował już w swoim biurze przy ul. Hożej w Warszawie, wciąż przez wiele lat dwa razy w tygodniu, w poniedziałki i czwartki, przyjeżdżał do Głoskowa, gdzie prowadził społeczności. My, czyli pozostała kadra, siedzieliśmy pod ścianami razem z pacjentami i słuchaliśmy. Każdy z pacjentów miał wybranego wychowawcę, który na co dzień był jego przewodnikiem, powiernikiem, ale społeczności prowadził tylko Kotański. Nie było w tym jakiegoś planu, schematu. Wchodził na salę, patrzył po ludziach i widział, co się z kim dzieje, od kogo zacząć. Bywał bardzo ostry, ale szanował ludzi. Pacjenci wiedzieli, że to co robi, jest dla ich dobra. Darzyli go szacunkiem i respektem, czekali na spotkania z nim.
W centrum uwagi
Pamiętam niesztampowe zachowania Marka w różnych sytuacjach. Towarzyszyłam mu w podróżach do miejsc, gdzie szukał możliwości stworzenia nowych ośrodków. Wyszukiwał obiekty podobne do dworku w Głoskowie, później trzeba było do przekazania ich przekonać lokalne władze. W stosunku do urzędników, którzy czegoś tam mu nie chceli załatwić potrafił zachować się w sposób, który był dla nich szokujący – wejść niemal „z kopa” do gabinetu i krzyczeć podczas rozmowy, na przykład że ma AIDS i niczego się nie boi!
Z czasem my zostaliśmy w Głoskowie, a on stał się postacią publiczną. Skupiliśmy się na pracy z ludźmi, on stawał się gwiazdą. Trochę mieliśmy o to do niego pretensję, a on do nas – że nie pomagamy mu w jego spektakularnych akcjach. Przeżywał też trudne chwile, kiedy rozpętała się histeria związana z AIDS. Nawet nasz ośrodek w Głoskowie przeżył wtedy oblężenie, ludzie skandowali, żebyśmy się wynosili, wrzucali na teren płonące kukły, zadrutowali nam bramę, trzeba było przemykać się przez pola, aby dostać się do środka. W końcu te protesty wygasły.
Każdy z nas, którzy z nim wtedy pracowali, poszedł we własnej pracy terapeutycznej swoją drogą. Byłoby śmieszne, gdybyśmy próbowali naśladować te jego happeningi, różne zagrania. Ale niewątpliwie nauczyliśmy się od niego panowania nad grupą, prowadzenia jej w taki sposób, aby pacjenci mieli do nas zaufanie i liczyli się z nami. Do ośrodków trafiają różni ludzie: narkomani, dilerzy, kryminaliści. Mam w grupie człowieka, który 12 lat spędził w więzieniu za morderstwo. Żeby nasza praca miała sens, ci wszyscy ludzie muszą chcieć tu być, musi im zależeć na naszej opinii. Drzwi są otwarte, nikogo do niczego nie można zmusić, zresztą nie o to chodzi. Relacja musi być oparta na zaufaniu i szacunku. Jak taką relację zbudować – tego nauczyłam się właśnie od Marka Kotańskiego.
Elżbieta Zielińska