Aktualności

Z cyklu: sylwetki. „Miarą sukcesu nie jest szczyt, tylko droga” – wywiad z Wojciechem Fijałkowskim

Rozpoczynamy cykl przedstawiania sylwetek twórców członkiń i członków Zarządu Głównego Stowarzyszenia. Ludzi z ogromnym doświadczeniem, pasją i sercem do wykonywania zawodu.

Wywiad z Wojciechem Fijałkowskim, Wiceprzewodniczącym ZG Stowarzyszenia Monar, specjalistą terapii uzależnień i kierownikiem ośrodka Monar w Graczach. Rozmawiała Ewa Lenna Rosowska.

21057219_2751800201504139_1047593296_o

 

Od kiedy pracujesz w Monarze, jak się w ogóle zaczęła ta Twoja przygoda ze stowarzyszeniem?

Zacząłem pracować w stowarzyszeniu 1 sierpnia 1990 roku. Zaczęło się to tak, że jestem absolwentem jednego z programów Monar. Na którymś etapie bycia w programie pomyślałem, że może warto trochę oddać temu Monarowi siebie za to, ze mi życie uratował. Byłem wspierany przez kadrę tego ośrodka, w którym w tamtym czasie przebywałem (Ośrodek Monar w Zbicku). Zauważono tam, że mam predyspozycje do tego, żeby pójść w tę stronę. Widzieli we mnie chęć pomagania, większą odpowiedzialność niż inni i zaproponowali mi, żebym spróbował. I już jako monarowiec, na ostatnim etapie leczenia, po 13 miesiącach terapii zacząłem pracować w Poradni Stowarzyszenia Monar we Wrocławiu (skąd zresztą pochodzę), przy ulicy Trzebnickiej. Dojeżdżałem tam codziennie z Opola. Ukończyłem terapię w grudniu 1990 roku, byłem pierwszym neofitą nowe programu w ośrodku w Zbicku. Po paru miesiącach pracy w poradni wrocławskiej dostałem propozycję by dołączyć do zespołu terapeutycznego ośrodka w Zbicku i od 1 lutego 1991 , rozpocząłem tam pracę jako wychowawca. Pracowałem tam bardzo długo, przechodziłem wszystkie szczeble, nazwijmy to kariery, czy hierarchii w kadrze. W którymś momencie byłem tam zastępcą lidera, drugim prowadzącym główne terapie grupowe „społeczności”. W roku 2000 dostałem informację, że niedaleko Opola, po drugiej jego stronie niż Zbicko, centrala nasienna chce przekazać budynki i pojechałem.

W tym czasie w ośrodku w Zbicku było duże przepełnienie i długie kolejki oczekiwania na terapię, więc zadzwoniłem do Marka Kotańskiego, powiedziałem, że jest możliwość uzyskać budynki na ośrodek. Marek zapytał, czy podejmę się zrobić tam ośrodek. Wyraziłem chęć, wiec Kotan powiedział „To rób to”.

23 kwietnia 2001, dokładnie w swoje imieniny, otworzyłem program w Graczach, pojechało tam ze mną kilku pacjentów ze Zbicka, by pomóc stworzyć społeczność. Na początku było ciężko, brakowało wszystkiego, nie mieliśmy kuchni, ogrzewania, mebli, wyposażenia… ale dzięki pomocy wielu ludzi i instytucji udało się rozpocząć działalność. Pracowałem równocześnie w Zbicku i Graczach, a w międzyczasie kończyłem studia, jestem pedagogiem o specjalności resocjalizacja. Ukończyłem też szkolenie specjalistyczne i uzyskałem certyfikat specjalisty terapii uzależnień. Od samego początku po zakończeniu terapii wstąpiłem do Stowarzyszenia Monar, obecnie kończę czwartą kadencję jako członek zarządu głównego, dwie kadencje za życia Marka, a kolejne dwie kadencje razem z Jolą (Jolanta Łazuga-Koczurowska, przewodnicząca zarządu) jestem wiceprzewodniczącym zarządu.

Jak wspominasz Marka Kotańskiego? Lubię zadawać to pytanie, żeby zobaczyć, czy wszyscy jego postać postrzegają podobnie. Jego osoba kojarzona jest z kultem.

Kult tworzą ludzie, którzy są na zewnątrz. To nie Marek stworzył sobie kult, tylko my go stworzyliśmy. To było oczywiście takie niesamowite, jak sobie to przypominam, jak Marek przyjeżdżał do ośrodków, jeszcze wtedy bywał częściej, bo nie było wtedy ruchu wychodzenia z bezdomności MARKOT oraz nie było różnych innych inicjatyw Marka. Więc jak on tam przyjeżdżał, jako ten nasz lider, to było wyjątkowe święto dla nas. On był osobą naprawdę niesamowitą, energiczną, przekonującą i przekonaną do tego co robi i do idei, którą stworzył. Ja na pewno wspominam poruszenie, kiedy przyjeżdżał i po jego odjeździe również. Wtedy kiedy się to wszystko zaczynało, a pamiętam go z lat 80, jeszcze w siermiężnych czasach komuny to człowiek z taką otwartością mówiący o pewnych problemach i chętnie podejmujący się rozwiązywania ich, z taką odwagą, bezkompromisowością i z podejściem, że nie ma możliwości, by się nie udało, a przecież nic w tamtych czasach się nie udawało – poza Monarem. U nas był całkiem inny świat, myśmy się nazywali „ Wolną Republiką Monar”. Tworzyliśmy „inny świat”, świat gdzie ważny był każdy człowiek mimo swoich wad i problemów. Marek przekonywał nas, że trzeba rozmawiać o wszystkim, że nie ma tematów tabu, że nie możemy nikogo naznaczać, stygmatyzować ani wykluczać, że nie ma ludzi którym nie warto byłoby pomóc. Można by mówić bardzo długo…. Wspominam go bardzo pozytywnie. Na przykład spotkania zarządu, wiele się tam wtedy uczyłem zarządzania, odpowiedzialności, kierowania i podejmowania decyzji, choć oczywiście to Marek rządził. To był facet, który na pewno interesował się ludźmi, pamiętał ich, miałem parę takich doświadczeń, że spotykaliśmy się i nagle znajdowały się w pobliżu jakieś osoby, które on leczył 5- 6 lat temu i nadal pamiętał ich imiona, pamiętał problem, który ten człowiek miał. Potrafił zapytać „Jak tam?” i mówił o konkretach i nie było mu to obojętne. To nie było sztuczne… Cechowała go odwaga w działaniu, dziś bardzo rzadko spotykana. Teraz każdy się zastanawia, co się opłaca, czy coś z tego będzie miał albo czy nie będzie miał jakichś przykrości z tego powodu. Natomiast on w tamtych czasach nie zastanawiał się nad tym, szedł za ciosem.

Co wynika z Twojego doświadczenia terapeutycznego, czego brakuje ludziom, którzy sięgają po substancje odurzające? Uzależnienie jest przecież tylko objawem.

Każdy człowiek żyje po to, by móc realizować swoje potrzeby i generalnie rzecz biorąc różne uzależnienia wynikają z tego, że człowiek nie może ich realizować . Jak dziś rozmawiamy z klientami, to głównie oni definiują to w taki sposób, że w swojej grupie rówieśniczej ich rola nie odpowiadała ich potrzebom, że spotkali się z oschłością emocjonalną lub nadopiekuńczością w domu.

Nadopiekuńczość też?

Zdecydowanie, nadopiekuńczość powoduje to, że człowiek pozbawiony jest możliwości nabycia umiejętności/kompetencji w rozwiązywaniu różnych spraw i problemów, bo ktoś za niego to robi, ma braki umiejętności w nawiązywaniu relacji. Człowiek jest istotą społeczną, jak ryba wody, potrzebuje mieć grupę rówieśniczą, przyjaciół, partnera, rodzinę. Nie mając umiejętności komunikowania się, mając blokady emocjonalne, bojąc się, że będzie się niewłaściwie ocenionym czy odrzuconym, mając doświadczenia, że się było wyszydzonym lub poniżonym – to może spowodować, że człowiek sięgnie po narkotyki. Te wszystkie sytuacje społeczne powodują w każdym z nas napięcie, towarzyszą nam jakieś przykre emocji i nie mając kompetencji rozładowywania tego szukamy zastępczych rozwiązań. Nie ma różnicy, czy to jest alkohol, czy to są narkotyki, czy to jest hazard, czy to jest seks, komputer, czy uzależnienie od pracy – ludzie szukają sposobu, żeby poczuć się lepiej, żeby odreagować, by w grupie rówieśniczej móc coś znaczyć.

Co uważasz za swoje największe osiągnięcie?

Cztery dni temu wszedłem na facebook i są takie powiadomienia, które pokazują, że ileś tam lat znam się z kimś na portalu. Takim „osiągnięciem” było to, że chłopak, które leczył się w ośrodku, w którym pracowałem, udostępnił tę informację i napisał o mnie, że „są ludzie, którzy ratują życie, dziękuję Ci Wojtku”. Nie wiem, czy to nie za bardzo nadmuchane, ale tak napisał.

Myślę sobie, że tego typu sytuacje, świadomość, że ktoś docenia wkład pracy, który włożyliśmy w nich, to jest sukces. To, że on dalej żyje, że żyje dobrze, godnie, że założył swoją rodzinę, że kieruje się teraz bardzo dobrymi wartościami – kiedyś był narkomanem, cynicznym przestępcą, czyniącym ludziom krzywdę, a teraz żyje godnie i potrafi docenić na przykład mój wkład pracy. To są takie sukcesy, które są dla mnie najmilsze.

Pracuję już prawie 27 lat, więc tych osób jest bardzo wiele. Jestem kierownikiem i liderem 16,5 roku, więc neofitów jest wielu, są rozsiani po całym świecie i takie zwroty informacji, że są, że żyją, że rodzą im się dzieci, że są szczęśliwi, to to są sukcesy, że mieszkają w różnych zakątkach świata, porobili kariery na miarę swoich potrzeb i możliwości. Ja to tak postrzegam. Dostałem odznaczenie, na trzydziestolecie stowarzyszenia, od Prezydenta Rzeczypospolitej Polski – brązowy Krzyż Zasługi. To też miłe, ten krzyż gdzieś tam leży, jak córki były małe, to się nim bawiły, a teraz nawet nie wiem, gdzie jest, bo ważniejsi dla mnie są ludzie i relacje z nimi, niż ordery. Sukcesem jest też chyba to, jaką role pełnię w tym stowarzyszeniu, że mimo tylu lat jestem nadal zaangażowany, chce mi się, widzę możliwość rozwoju. Wektor się odwraca – ja daję, ale też dostaję. Nie byłbym tym, kim jestem jako człowiek, jako pracownik, jakbym tu nie był, gdybym nie był otoczony takimi ludźmi, nie mógł się uczyć, słuchać i doświadczać w tym miejscu. Jestem przekonany, że gdybym pracował w korporacji, to nie byłbym takim człowiekiem.

Jaka jest główna motywacja do rzucenia nałogu wśród Twoich podopiecznych? Czy oni myślą długoterminowo o swojej przyszłości, czy chcą po prostu pozbyć się nałogu?

Statystycznie 50 % z nich przychodzi z motywacją zewnętrzną: mają wyroki, poszukiwani są przez policję czy prokuraturę, mają kłopoty z dilerami, rodzice wyrzucają z domu lub stawiają ultimatum. Ktoś inny ma problemy z rodziną, komuś zagroziła żona „ Jak nie pójdzie do ośrodka, to się z Tobą rozstanę”. Więc to są bardzo zewnętrzne pobudki – „Przyjechałem, bo…”, naszą rolą (terapeutów) jest dokonać próby nakłonienia do zmiany tej motywacji, poprzez zrozumienie swojej choroby. Druga połowa przychodzi bo ma już dość brania, a nie za bardzo wie, co z tym zrobić. Zaczynają doświadczać różnych konsekwencji: zdrowotnych, psychologicznych i społecznych. To naszą rolą jest, aby im w programie coś zaproponować. Czy oni to wybiorą? To jest ich decyzja. Mamy programy skierowane do klientów w różnym wieku, więc jednych przygotowujemy do powrotu do szkoły i rodziców, a innych uczymy umiejętności samodzielnego życia. Jesteśmy od tego, by powiedzieć „wiemy, jak do tego dojść”. Oni muszą brać odpowiedzialność za to, co zrobią ze swoim życiem. Pokazujemy plusy i minusy różnych rozwiązań, jeśli wybiorą taką, czy inną opcję, ale to oni decydują.

Twoją wielką pasją jest sport. Co robisz w tym obszarze?

Ta pasja wróciła do mnie w Monarze, podczas leczenia. Jak przyjechałem do ośrodka to ważyłem 46 kg i za wiele mi szans na życie nikt nie dawał. Po 3,5 miesiąca pobytu przebiegłem pierwszy maraton. Ta przeszłość, którą by można zdefiniować w paru słowach, to znaczy: same porażki, brak świadomości, że jestem kimś istotnym, ważnym dla kogoś, że jestem zauważony, w tej całej przygodzie ze sportem, w której doświadczyłem wielkoletniego nałogu, stanu, w którym przyjechałem, a później tego sukcesu, bo jednak trzeba było przebiec 42 km 195m, to było coś. Ktoś kto próbuje szurać nogami, to wie, że trzeba włożyć w to dużo pracy. Teraz mówię swoim podopiecznym, ze ten maraton to tak jak terapia. Długie, mnóstwo kryzysów, ale to, co jest na końcu to odczuje tylko ten, który się odważy, który się przełamie i będzie miał tyle determinacji, aby dać sobie szansę na te wszystkie emocje. Sukces po tych 3,5 miesiącu, że jednak mogę, kiedy wcześniej słyszałem, że jestem nieudacznikiem, któremu nic nie wychodzi spowodował, że uwierzyłem w siebie na nowo. Te doświadczenia narkomanii, na które oczywiście sam zapracowałem, spowodowały, że myślałem, że nie umiem, że nie odniosę żadnego sukcesu – poza funkcjonowaniem w środowisku osób uzależnionych, przestępców, czy z marginesu społecznego. Ten sport pozwolił uwierzyć w siebie, w trudnych momentach, w natłoku różnych problemów pomagał mi odreagowywać.

Sport to bardzo dobry antydepresant, każdemu bym polecił, żeby poszurał trochę nogami i zobaczył, jak działają endorfiny, jak potrafią wpłynąć na nasze samopoczucie.

Nie chodzi o to, by od razu biegać maratony. Ja biegam po górach, wspinam się. Ten sport jest obecny we mnie i daje mi on szczęście, radość zadowolenie poza praca, ale w pracy także – bo jestem organizatorem Mistrzostw Polski Monaru w Crossie podczas Crossu Straceńców, współorganizuję nasz monarowski bieg w Ozorkowie, jestem wolontariuszem na wielu innych imprezach. Zauważyłem, że ten element jest dobrym sposobem zagospodarowania wolnego czasu, a ludzie, którzy przychodzą na terapię często mają problem z jego nadmiarem, więc pokazuję, że taki wolontariat to może być coś fajnego i może być dobrym elementem nowego życia. Tam spotkasz ludzi, którzy zaproponują zdrowy tryb życia, a na pewno ludzi, którzy nie zaproponują ci narkotyków. Jest możliwość odnalezienia jakiejś grupy rówieśniczej, jakiejś grupy odniesienia, zdrowej, innej niż tej, w której do tej pory się funkcjonowało. Naprawdę ten sport może mieć bardzo wielki wpływ na pacjentów, którzy się leczą, gdyż daje możliwości poznania fajnych ludzi, bycia w dobrym miejscu, poczucia dobrych emocji w związku z tym wyczynem jak zrobienie czegoś dla siebie i innych.

Teraz biegam ultramaratony (wszystko co jest więcej niż maraton), raz skończę, raz nie, nie zawsze mi się udaje. W czerwcu biegliśmy Bieg Rzeźnika, 82 km, 5 000 m do góry, 5 000 m w dół, wiec jednego dnia „wbiega się” na Mount Blanc, na najwyższy szczyt Europy, to są już bardziej ekstremalne wyczyny, do których trzeba się mocno przygotowywać natomiast ja za tę swoją pracę wolontariacką na rzecz potrzebujących, m.in. w takiej fundacji „Bieg dla Maćka”, która organizuje bieg (zbieramy tam pieniądze na wózki dla dzieci z porażeniem mózgowym) dostałem w nagrodę pakiety startowe na ten kultowy Bieg Rzeźnika i wzięliśmy w nim udział– ja i kolega Witek, i dwaj moi neofici z ośrodka w Graczach. Wczoraj dzwonił do mnie jeden z nich i mówił, że jeszcze do niego nie doszło, że zrobił coś tak wielkiego, mówił o takich emocjach, które mu towarzyszą aż do teraz. To jest dla mnie radość – właśnie to. Ludzie, którzy nigdy nie wierzyli, że mogą coś osiągnąć – dzięki sobie teraz mogą to czuć. My dobiegliśmy do 72 km i nie ukończyliśmy, a moim neofitom się udało! Biegli w barwach Monaru, pokazujemy tę twarz organizacji, w której realizujemy świetne rzeczy.

Na 30-lecie Monaru wszedłem z naszą flagą na Mount Blanc, a na 35-lecie wszedłem z tą samą flagą na Elbrus, także realizuję plan korony ziemi dla Monaru – korona ziemi to wszystkie najwyższe szczyty wszystkich kontynentów, więc mamy już Europę załatwioną. Na 40-lecie chcę pojechać na Aconcaguę, najwyższy szczyt Ameryki Południowej (6979 m).

Dla mnie to będzie przedsięwzięcie trudne z kilku powodów, trochę osobistych, moja rodzina się boi tych moich wyjazdów w góry, bo to jednak już ekstrema. Drugi powód jest bardziej prozaiczny, czyli kwestia pieniędzy – wyjazd do Ameryki Płd. to już duże pieniądze, nie wiem, czy uda mi się je uzbierać i zyskać aprobatę rodziny na ten wyjazd (już się odgrażają schowaniem paszportu), ale jeśli tylko się uda, to oczywiście, że to będzie z flagą MONARU.

Czy Ty boisz takich wypraw? Że możesz nie wrócić?

Gdybym miał aż tak się bać, to bym nie jeździł, ale oczywiście strach chroni przed brawurą. Mam takie doświadczenia, że się parę razy wycofałem w górach, wchodząc z kolegą z Monaru na Matterhorn piękną górę w Szwajcarii – pogoda się zepsuła i zawróciliśmy. Umiem się wycofać, nic za wszelką cenę.

Miarą sukcesu nie jest meta, nie jest szczyt, dla mnie to droga jest ważna, to co jest we mnie na trasie, spotkani ludzie, nauka tego wszystkiego w trakcie przygotowań do wyjazdu, w jakich warunkach będę, jaka jest kultura ludzi, którzy tam żyją etc. Ja sobie o tym czytam, uczę się. Być może nie wszędzie pojadę, ale jestem bogatszy o wiedzę, kiedy się do tego przygotowuję. Pewnie, ze chciałbym wejść na ten szczyt, pewnie na niego wrócę, ale czy wejdę? Zobaczymy…