Aktualności

Marek Kotański we wspomnieniach Damiana Damięckiego

Poznaliśmy się z Markiem w drugiej klasie szkoły podstawowej, mieszkaliśmy wówczas na osiedlu WSM na warszawskim Żoliborzu. Chodziliśmy do 11-klasowej szkoły Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci przy ul. Felińskiego i – jako jedyni – nie podeszliśmy do matury po 11. klasie. Stwierdziliśmy, że nie jesteśmy jeszcze gotowi na dorosłość, że życie nas „kopnie”, i świadomie przedłużyliśmy sobie młodość o rok. Mimo że ojciec Marka był profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, nie robił z tego problemu.

Kiedy dzisiaj przypominam sobie „Kota” (bo tak go zawsze nazywaliśmy) z czasów szkolnych, muszę powiedzieć, że niczym szczególnym nie wyróżniał się wśród nas. Nie był wybitnym uczniem, ale też nie miał z nauką problemów. Chwilami sprawiał wrażenie takiego wychuchanego maminsynka, kiedy indziej imponował pewnością siebie. Na pewno był chłopcem bardzo wrażliwym.
Miał słabość do gadżetów. Najlepszy aparat fotograficzny, najlepsze znaczki, najpiękniejsze rybki akwariowe. Ojciec przywoził mu z zagranicznych podróży (Wiesław Kotański był pionierem polskiej japonistyki) egzotyczne smakołyki, a Marek potrafił je przehandlować. I tak za spróbowanie pieczonej szarańczy, jakiejś „glisty”, albo innego świństwa, trzeba było mu dać dwa skalary, albo dwa xiphophorusy (to takie ryby), czy Martynikę, trójkąt Tołwy, lub jakiś inny cenny znaczek. Egzekwował to od nas bezlitośnie.
Czas po lekcjach często spędzaliśmy razem. Pamiętam jak spotykaliśmy się w moim domu przy Słowackiego, albo u niego, nastawialiśmy płyty i przed szkolnymi zabawami, drżąc z emocji jak nam to wyjdzie, uczyliśmy się tanga, czy walca. Ale były też inne rozrywki, często prześcigaliśmy się w robieniu głupich dowcipów, a Marek w tym celował. Przykład? Po szkole jeździliśmy tramwajem piętnastką do „miasta” i wchodziliśmy do „rzeźnika”. Przy ladzie kłębił się zawsze tłum kupujących. Kot podchodził do sprzedawcy i pytał, czy są biustonosze czwórki – co doprowadzało do furii zarówno sprzedającego, jak i jego klientów. Kiedy już udało nam się podobnymi idiotyzmami kompletnie wyprowadzić wszystkich w sklepie z równowagi, wybiegaliśmy na ulicę z krzykiem: draka! Draka! Również za takie numery musieliśmy go obdarowywać.
Pamiętam, jak przed Wigilią kradliśmy ze sklepu karpie i wypuszczaliśmy je do rzeki. Myśleliśmy, że je ratujemy, ale pewnie zdychały w tej brudnej wodzie. Ilekroć jednak spotykam się z pytaniem kiedy w Marku zrodził się ten odruch pomocy, ta wrażliwość na biedę, to przypominam sobie jak w drodze do szkoły codziennie przechodziliśmy obok kościoła św. Stanisława Kostki. Stała tam niemal zawsze przy kościele ta sama żebraczka ze swoim wózkiem pełnym szpargałów. Za każdym razem, mijając ją, przejęci jej ubóstwem, oddawaliśmy jej swoje śniadania. Kiedy było zimno, mieliśmy ze sobą herbatę w termosie, którą też dzieliliśmy się z żebraczką. Potem w szkole głodowaliśmy, ale rozpierała nas duma, że tacy jesteśmy dobrzy. Miło być Winnetou! I tak to trwało, aż do momentu kiedy którejś zimy szliśmy obok kościoła i zobaczyliśmy z daleka „naszą” żebraczkę, która oparta o swój wózek, na stojąco siusiała prosto w wysoki śnieg. Na ten widok zrobiliśmy w tył zwrot, obeszliśmy kościół na kilometr i już nigdy więcej nie przechodziliśmy tamtędy idąc do szkoły.
Kiedy już dojrzewaliśmy wiekowo do tzw. kielicha, Marek nigdy nie pił ani wina ani wódki. Nieprawdą jest również, że sam był narkomanem. Nigdy nie klął. Nie było mu to potrzebne, ani go to nie bawiło. Dopiero później zaczął „bluźnić”, żeby wtopić się w tło swoich podopiecznych. Być wiarygodnym.
Brzydką, odpychającą twarz biedy, która kiedyś tak nami wstrząsnęła, w późniejszych latach Marek poznał bardzo dobrze. Musiała być mu bliska, o czym przekonałem się po raz pierwszy już jako dorosły człowiek, kiedy spotkaliśmy się w dość nietypowych okolicznościach. Otóż zdarzyło mi się po jakiejś wódeczce mieć zatarg z milicją. Zwinęli mnie do suki i zawieźli do izby wytrzeźwień, gdzie zostałem przywiązany do łóżka pasami. Spędziłem tam noc, a rankiem czekałem, aż zaprowadzą mnie „do pana magistra”. Tym magistrem okazał się Marek Kotański, który pracował w izbie wytrzeźwień jako psycholog. Napatrzył się tam na tych potwornie zniszczonych, upodlonych ludzi i może właśnie wtedy coś się w nim obudziło do działania? Mnie wówczas bardzo pomógł, bo tak przygotował moje papiery, że uniknąłem kolegium i cała sprawa nie miała dalszego ciągu.
Jeśli chodzi o działalność Marka w MONARZE, to pamiętajmy, że początki były bardzo trudne. Jest coś takiego co się nazywa charyzmą. On tę charyzmę miał. Nigdy o nic nie prosił, umiał tylko żądać. Musiał być trochę „szalony”, żeby spełnić pokładane w nim nadzieje ludzi oczekujących jego pomocy. W komunistycznym kraju takie problemy jak prostytucja, czy narkomania, oficjalnie nie istniały. Marek wsadził kij w mrowisko i zwrócił uwagę na coś, co nie miało przecież prawa wyjść na światło dzienne. Dziś tymi trudnymi problemami próbuje zajmować się wielu, wtedy on był jedyny. Z początku próbowano go uciszyć. Marek zbierał ikony i kilkakrotnie ktoś włamywał się do jego mieszkania, a zbiory kradziono lub dewastowano. Sugestia była wyraźna: uspokój się, bo dostaniesz po dupie! On się nie ugiął. Działał!
Damian Damięcki